Potrzebowałam 85 dni codziennej nauki węgierskiego, żeby poczuć do niej “pasję”. O regularności, przełamaniu schematów i wybaczeniu.

“Dokonało się”. Po latach narzekania, że nie mam ani “pasji”, ani “talentu” do języków obcych czuję, że pierwsza część mojego żalu nie jest już prawdą. Nie stało się to jednak przez żadnego rodzaju niespodziewane “zesłanie łaski”, gwałtowne olśnienie czy jakąkolwiek inną magiczną i niezbadaną zmianę – a dzięki codziennej pracy przez (w moim wypadku) 84 dni, przez które owej “pasji” nie miałam w ogóle lub była ona bardzo blada.

W tym miejscu wypadałoby prawdopodobnie określić, jak tę “pasję do języków” rozumiem – kiedy o niej myślę, przychodzą mi do głowy takie rzeczy, jak:

  • Zainteresowanie tematem – szukam dodatkowych materiałów, a w wolnym czasie często i dobrowolnie wybieram praktykę języka,
  • “Oswojenie” tematu – nauka węgierskiego stała się czymś “moim”, co podaję w sekcji “zainteresowania”, kiedy ktoś pyta mnie o moje bio, pyta mnie, co robię w wolnym czasie i z czym w jakiś sposób się identyfikuję
  • Ustalanie celów, które nie są umotywowane “ekonomicznie” czy “życiowo” – pod koniec listopada zdałam egzamin na poziomie B1, na który zapisałam się, żeby się sprawdzić, a nie dlatego, że był mi do czegoś potrzebny – i cieszyłam się na samo doświadczenie, a nie dlatego, że certyfikat jest środkiem, który jest mi do czegoś niezbędny. W 2023 moim celem jest nauka na tyle intensywna, żeby na początku 2024 zdać egzamin B2, który również – na dzień dzisiejszy – do niczego potrzebny mi nie jest.

Nie oznacza to, że codziennie czuję przepełniającą mnie ekscytację, ale w dłuższej perspektywie mam do nauki węgierskiego dużo bardziej pozytywne i “chętne” podejście, niż niecałe 3 miesiące temu.

W dzisiejszym poście trochę o tym, czego dowiedziałam się o sobie samej przez doświadczenie codziennej nauki i o tym, co pomogło mi wyrobić systematyczność. Będzie też trochę przemyśleń związanych z podejściem do pasji, która moim zdaniem jest wynikiem naszych czynów, a nie punktem startowym, niezbędnym do tego, aby coś zacząć w ogóle robić.

Podzielę ten tekst na dwie części: “podejście” – czyli zmiany bardziej ogólne, zmiany w sposobie myślenia, przez które przeszłam – oraz “proces”, czyli mój sposób uczenia się obu tych rzeczy, który pomógł mi rozwinąć regularność w tym, co robię.

Podejście

Obserwowałam i uspokoiłam swoje emocje. Pozbyłam się poczucia winy, że po takim czasie umiem wciąż tak mało.

Pierwszych słów po węgiersku nauczyłam się nieco ponad 5 lat temu. Pięć lat jeździłam na Węgry regularnie, miałam Węgra “obok siebie”, zdobywałam węgierskich znajomych, poznawałam kulturę, słuchałam piosenek, oglądałam filmy… I po pięciu latach poziom, byłam wciąż maksymalnie na poziomie A2. Jeżeli chodzi o języki obce w ogóle, to w swoim życiu podchodziłam do nauki przynajmniej 5 z nich i za każdym razem wyglądało to tak samo – zaczynało się od wielkich marzeń, przechodziło w kilka intensywnych dni ze zbyt trudnymi materiałami, a następne z hukiem się kończyło i, o ile nie musiałam, do języka już nie wracałam.

Siadając do węgierskiego za każdym razem czułam wstyd, że po takim czasie umiem jeszcze tak mało – i wpływało to na moje “kompulsywne” podejście do nauki. Czułam konsekwencje mojej niewielkiej wiedzy → czułam ogromny wstyd → brałam się do ostrej nauki po kilka godzin dziennie, żeby jak najszybciej nadrobić zaległości → męczyłam się → porzucałam zupełnie. Długie przerwy między jednym a drugim napadem kompulsywnej praktyki sprawiały, że zapominałam to, czego się nauczyłam, więc w zasadzie co kilka tygodni czy miesięcy przez bardzo krótki czas pracowałam nad tym samym, co tylko przyczyniało się do tego, że odkładałam “powrót” do węgierskiego w czasie.

Wstyd, który czułam, tak naprawdę często blokował mnie przez rozpoczęciem regularnej nauki – miałam poczucie, że powinnam już być “gdzieś”, “coś” umieć, “mieć” jakieś doświadczenie i powrót do podstaw sprawiał, że czułam, że nigdy się tego nie nauczę. Byłam na siebie zła, myśląc o ludziach, którzy po takim czasie “spędzonym” na nauce zaszli dużo dalej, niż ja.

Istotnym elementem “nowego podejścia” do nauki była konieczność pewnego rodzaju… “wybaczenia” sobie za to wszystko. Nie umiem – no to nie umiem, naprawdę nic złego z tego powodu się nie stało. Obserwacja siebie, swoich emocji, uspokojenie ich i “przytulenie”.

Starałam się zmienić postrzeganie języków obcych jako coś “dla wybranych”

Umiejętności językowe były dla mnie czymś, co podziwiałam u innych i czego im zazdrościłam. Po 85 dniach codziennej nauki dalej je podziwiam, ale w inny sposób – nie podziwiam samego “talentu” do danej rzeczy, tylko wytrwałość tych osób i to, ile czasu poświęcili na naukę.

Nie jest też tak, że uważam, że “talent” nie istnieje. Znam ludzi przyswajających nowe słowa i konstrukcje gramatycznie natychmiast po ich usłyszeniu. Mój narzeczony nowe słowa po polsku przyswaja w zasadzie przez osmozę, ani razu nie widziałam go ani z fiszkami, ani z książką do gramatyki. Skoro są ludzie, którym przebywanie “obok” języka wystarczy, to ja sama traktowałam “przebywanie obok węgierskiego” tak samo, jak “uczenie się węgierskiego” i czas spędzany “obok” jak czas spędzony na “nauce”. A skoro “uczę” się już od pięciu lat i wciąż tak niewiele umiem, to ewidentnie się do tego nie nadaję i nawet nie ma co dalej próbować. Na każdą kolejną lekcję szłam jak na ścięcie, a każdą okazję do mówienia po węgiersku traktowałam jak egzamin, który oblałam już przed podejściem do niego, bo sama dobrze wiem, że nie jestem przygotowana.

Uświadomienie sobie, że w moim przypadku między tymi dwoma wyrażeniami nie da się postawić znaku równości popchnęło moją naukę do przodu.

Gdyby “złożyć” w całość cały mój czas poświęcony na rzeczywistej nauce języka jak harmonijkę, wyszedłby z tego maksymalnie rok – a dojście do B1 w rok nie brzmi już aż tak źle. Dla zilustrowania tego, o czym mówię, wrzucam screenshot z mojego Anki z 2021 roku. Najbardziej rozczula mnie ten pojedynczy kwadracik gdzieś w okolicach listopada. 😉

Pasja jako konsekwencja, która po czasie staje się motorem

Pisałam już o tym w jednym ze swoich poprzednich postów – jakiś czas temu przestałam postrzegać odczuwanie “pasji” do czegoś jako warunek konieczny do rozpoczęcia zajmowania się danym tematem. Zamiast tego, zainspirowana książkami Cala Newporta (”Deep work” i “So good they can’t ignore you”) podeszłam do niej jak do konsekwencji czasu spędzonego na pracy głębokiej, na celowym rozwijaniu swojego rzemiosła i zwiększaniu swoich umiejętności.

W przypadku mojej nauki węgierskiego mam poczucie, że nie tyle praca głęboka, co praca regularna jest konieczna do tego, żeby pasja po czasie się pojawiła i po wielu dniach codziennej, nawet minimalnej, pracy czuję, że chcę coraz lepiej mówić po węgiersku i nad tym pracować.

To, co napędza moją “pasję” to małe sukcesy, które nie byłyby możliwe, gdybym nie osiągnęła w węgierskim pewnego poziomu.

Rozmowa z rodziną mojego narzeczonego na rodzinnym obiedzie. Wizyta w salonie sukien ślubnych i dyskusje z ekipą na temat fasonu mojej wymarzonej sukienki. Załatwienie dokumentów do konta w banku bez pomocy narzeczonego. Dopiero, kiedy osiągnęłam w węgierskim jakiś poziom zaczęły się pojawiać rzeczy, które moją pasję napędzają.

Oprócz takich “sukcesów” w utrzymaniu ciągłości nauki pomagają mi dopasowane do mojej osobistej “sytuacji” mechanizmy. I skoro już o tych mechanizmach mowa…

Proces

Zanim opiszę bardziej konkretne “triki”, które mi pomogły, to chciałam jeszcze wspomnieć o kilku rzeczach.

Dużą zmianą, która we mnie przez ten czas spędzony z nauką zaszła, jest – cóż – zaakceptowanie siebie dokładnie tu, gdzie jestem i dokładnie takiej, jaką jestem w tym momencie.

Mam olbrzymi problem z koncentracją, bardzo łatwo się rozpraszam. Nie umiem uczyć się długo i skrupulatnie. Bardzo szybko się nudzę i frustruję. Moja pamięć robocza jest bardzo słabej jakości i absolutnie nie mam tego mitycznego “talentu” do języków, o którym mówiłam wcześniej. Nie mam też zbyt dużo czasu – pracuję przynajmniej 8 godzin dziennie, a po pracy chodzę na różne zajęcia sportowe.

Proces, który sobie wypracowałam, jest rezultatem przeniesienia na grunt prywatny pytania, które często zadaję sobie (i innym) w pracy:

Okej, załóżmy, że to wszystko (brak umiejętności koncentracji, bardzo słaba pamięć itd.) są warunki, których nie da się zmienić.


Nie muszę być na siebie zła za te warunki – one po prostu istnieją i mają neutralną wartość. Nie muszę nawet starać się ich zmieniać – zakładam, że się nie da, i już.


Dalej chcę jednak nauczyć się obu tych rzeczy. Jak w takim razie mogę dopasować do moich “warunków” swój plan, zamiast z nimi walczyć?

Wypracowałam sobie 3 metody, które bardzo mi pomogły.

  1. Ustalenie sobie dziennego “planu minimum / optimum / maksimum” i religijne trzymanie się tego planu. Początkowo było to 15 / 30 / 60 minut dziennie. Najbardziej pomogło mi właśnie jasne określenie “maksimum”, bo w metodzie “kompulsywnej” siedziałabym do oporu, żeby “nauczyć się” jak najwięcej. Zauważyłam jednak, że kiedy się zmuszam do ucięcia nauki w danym momencie, to w konsekwencji bardzo chce mi się do tego wrócić jutro – bo zostawiłam jakiś tekst / wideo w połowie i aż mnie “gryzie”, żeby je skończyć. Są też takie dni, że robię bardzo mało, śmiesznie mało – na przykład powtórzę jedno słówko na Anki – i to jest w porządku, a ja mam poczucie, że daję sobie odpocząć wtedy, kiedy tego potrzebuję. Metodę tę podpatrzyłam w książce “Effortless”, którą bardzo polecam.
  2. Zebranie wąskiej grupy materiałów “do przodu” i trzymanie się ich do momentu, kiedy poczuję, że rzeczywiście wyrabiam sobie regularność. Najwięcej czasu zabierało mi podjęcie decyzji – co ja tak właściwie mam robić, czego mam się uczyć? Nowe materiały zawsze wydawały mi się bardziej atrakcyjne niż te, z których już się uczyłam. Jednocześnie kiedy próbowałam przeginać w drugą stronę i skrupulatnie planować to, co będę robić, spędzałam dużo czasu na przygotowaniu planu, który później okazywał się nierealny do wykonania. Tym razem przygotowałam sobie materiały zawczasu, pobrałam je na laptopa i jasno określiłam, co będę robić każdego dnia – w przypadku węgierskiego było to pobranie podcastów A2/B1 od Hungarian with Sziszi i uczenie się tylko i wyłącznie ich. I tak, nie rozwijałam się “holistycznie” – na początku nie ćwiczyłam pisania ani nie uczyłam się gramatyki praktycznie wcale. Ale to nie szkodzi, bo nie to było moim celem – chciałam popracować nad “mięśniem” regularności, a kiedy już jego zarys się pojawił, powoli zaczynam sobie tworzyć plany i sięgać po bardziej różnorodne materiały. Uważam jednak i jestem z tym ostrożna – wprowadzam je bardzo powoli i testuję, co się sprawdzi, a co nie.
  3. Bezwstydnie, totalnie dopasowuję wszystko do swoich “warunków początkowych”. Moje ustawienia fabryczne sprawiają, że budzę się rano, więc uczę się też rano, bo wiem, że wieczorem nigdy mi się nie chce. Jeżeli chcę rzeczywiście uczyć się każdego dnia, to muszę mieć możliwość robić to też na telefonie, więc ściągnęłam sobie i zapłaciłam za apkę Anki (która jest paskudnie droga, ale widząc, ile mi pomogła, mogłabym za nią zapłacić nawet więcej). Żebym chciała w ogóle robić fiszki, to muszą być ładne, więc spędzam niepomijalną ilość czasu na ich odpowiednim formatowaniu. Nie jest mi już wstyd za upraszczanie sobie nauki, dopasowywanie jej do moich problemów z koncentracją ani do mojej pamięci. Serio, tyle lat zajęło mi poczucie, że ja naprawdę mogę, zwyczajnie mogę uczyć się na swój sposób. I jest to w jakimś sensie… wyzwalające i wzruszające jednocześnie. Nie walczę już z tym, jaka jestem, a mimo to po tym czasie wiem, że mogę i potrafię się rozwijać.

Oczywiście, jak wszystko na tym blogu, rzeczy o których piszę, sprawdziły się u mnie – to, że o nich piszę, nie oznacza, że twierdzę, że sprawdzą się u Ciebie – ale może w jakiś sposób Cię zainspirują. A gdybyś miał/a na ten temat jakieś przemyślenia – jak zawsze chętnie o nich przeczytam w komentarzach. 🙂